CYKL: KOBIECYM GŁOSEM
Plasterek na antykoncepcję, maść na pryszcza, magnez na niewyspanie, czystek na odporność, a na szczęście, no przepis na szczęście? – tu, czasem jestem bezradna.
Moje życie zawieszone miedzy „muszę”, a „powinnam” w dużej odległości od „chciałabym”. Wiem, jak jest idealnie, wiem, jestem przeszkolona przez rzesze mówco – trenerów – coachów. Wiem, że „warto”, a nie „powinnam”, wiem że „zrobię”, a nie „spróbuję” itd.
Gdy końcówka roku za pasem, z najważniejszym dla mnie zawodowo wydarzeniem piętrzy się na horyzoncie, już nie umiem cieszyć się, że moja praca to pasja, pasja przecież, nie pamiętasz Aldonko? Sama chciałaś, wymyśliłaś i do przodu gnaj! Już mi się nie chce; uśmiechać, być aktywną i pełną energii! Ale kiedy już na rezerwie wykrzesam z siebie trochę siły i entuzjazmu i na kolejnym spotkaniu prawie błyszczę (intelektualnie), to w domu jestem nie do życia. Nie oddzwaniam do znajomych, z mamą rozmawiam 1,5 min., a do syna, który we Wrocławiu zdarza mi się powiedzieć: „nie chce mi się już gadać kochanie”.
Trudno się ze mną dogadać; proszę męża o przyniesienie okularów, – gdzie są –pyta na pralce odpowiadam –, a mam na myśli lodówkę… Przy zmęczeniu, sprzęty gospodarstwa domowego mylę najbardziej, może dlatego, że ogólnie za nimi nie przepadam.
Na pilatesie z uporem maniaka wykonuje polecenia spóźnione prawie o minutę, albo dlatego, że jeszcze głowa w pracy albo dlatego jak dziś, że po maksymalnym wysiłku tak bardzo jestem odmóżdżona, że myślę wolniej, zagapiam się i odpływam.
A w domu jeszcze tylko dwa maile, trzy posty, tylko sprawdzę ten numer i ten cytat. Tylko do 22:00, dobra, o 22:30 wstaje od komputera. Znowu się nie udaje. Mnie, mistrzyni niekonsekwencji. Potem nie mogę zasnąć, dokładnie wiem dlaczego, bo myśli mam rozgonione i w pędzie. Obiecuję więc sobie, że jutro już inaczej dzień rozplanuję… rzadko się udaje…
Mam na sumieniu jeszcze nie zrobioną zdrową sałatkę, przepis na pasztet sojowy, który wydrukowałam, zdążył już poplamić się masłem i łapami kota, zapisane do przeczytania rzeczy na fb, odłożone artykuły z zagiętym rogiem do przeczytania i miałam wrócić do ćwiczenia Qi Gong i mięśnie Kegla, moje mięśnie Kegla nie ćwiczone od przedwczoraj. Lusi witaminy nie przypomniane, znaczy nie wzięte… A mąż… mąż znowu smaruje kanapki majonezem, a ja już nie mam siły na kolejny wykład o cholesterolu i przewadze „zielonego”. Tak, chce piwo, (ciepłe, wygazowane i z imbirem), chociaż piwo idzie mi w boczki i psuje żołądek… ale nie chce mi się już o to walczyć. Mam wrażenie, że wciąż o coś walczę; o równouprawnieniu, o czystsze powietrze, o porządek w córki pokoju, o centymetr mniej w talii, o niejedzenie żelków, o aktywniej spędzane soboty, o więcej empatii i krótsze mecze koszykówki, o więcej rozmawiania, ale może… nie dziś kochanie.
Wiem, jaka jest odpowiedź. Zalecam przynajmniej raz dziennie, no pewnie, że przede wszystkim sobie. ODPUŚĆ. I poleż w wannie. Nie tylko w piątki (dla tych co słuchają Taco Hemingway).
Tekst ukazał się w Panoramie Wałbrzyskiej (Gazeta Wrocławska)
Comments